O ile Walentynek nie lubię, o tyle Dzień Kobiet lubiłam zawsze. Nie pytaj o konsekwentność, nie ma żadnej. Akurat tak się składa, że w poprzednich dwóch latach właśnie 8. marca miałam loty do Maroka. Nie było w tym żadnego planu, po prostu tak wyszło. Ten okres mojego życia był niesamowicie spontaniczny, a decyzje bardzo plastyczne, szybko dostosowujące się do panujących warunków. I właśnie dzięki tej spontaniczności i plastyczności dwa lata z rzędu w Dzień Kobiet lądowałam w Maroku. Opowiem Ci, jak było.
Jest 8 marca 20208 marca 2020.
Kilka dni przed zatrzymaniem się świata. Oprócz wiadomości z Wuhan, które, nie oszukujmy się, olewam, bo mam ważniejsze sprawy w życiu, w ogóle nie czuję, że coś się szykuje. W ogóle, gdy patrzę na swoje podejście do świata, widzę, że zawsze cechowało mnie myślenie w stylu „nie może być w końcu tak źle” i „nieee, nie zrobią nam tego”. Było źle. I robili. Wielokrotnie. Ale gdy się na coś uprę, newsy nawet największego kalibru po prostu się ode mnie odbijają.
Więc jest 8 marca. Dzień wcześniej jedziemy do Warszawy, bo wylot mam bladym świtem. Wtedy jeszcze latał WizzAir na trasie Warszawa-Marrakesz. Ooooo, co to był za komfort. W Polsce jest cholernie zimno. Wychodzimy na spacer po starówce, ja przemarzam na wylot w skórzanej kurtce i budzę się w nocy z gorączką. Przez chwilę martwię się, czy nie będzie kontroli temperatury na lotnisku, ale zaraz o tym zapominam, bo zalewa mnie ekscytacja. Przypominam sobie, gdzie lecę. Do kogo lecę. Zakładam zwiewną, plisowaną spódnicę i czarne, skórzane conversy. Gotowa na temperatury marokańskie. Przecież w końcu tylko przebiegnę do samochodu, a potem szybko na lotnisko. A potem do raju… Na lotnisku Chopina czuję się jak w domu. Rzut oka na tablicę odlotów i idę pewnie w znanym mi kierunku, żeby nadać bagaż. Mijam rzędy stanowisk odprawy, żeby swoje okienko znaleźć na saaaamym końcu hali. Tata mówi, że podskakuję z radości jak kozica.
Kupuję paracetamol, bo trzyma mnie gorączka z zimna. W tym momencie w ogóle nie pamiętam czekania na boarding. Nie pamiętam lotu, ani ludzi wokół. Tylko że było ich mało w samolocie. Za to nigdy nie zapomnę tego, co czekało mnie na lotnisku.
Ląduję w Marrakeszu
Wychodzę na halę przylotów lotniska Menara w Marrakeszu. Menara jest pięknym lotniskiem. Przez przeszklony, geometryczny dach wpada do środka mnóstwo światła, wokół rosną palmy. Od razu po przejściu bramek i prześwietleniu bagażu wychodzi się na bardzo dużą przestrzeń, w której ludzie raczej podpierają ściany w oczekiwaniu na swoich bliskich. Nie pamiętam, żeby były tam ławki, na których można by czekać nieco bardziej komfortowo.
Wychodzę na halę przylotów, rozglądam się, szukam wzrokiem, próbuję wyłowić spośród innych głów. Serce zaczyna mi mocniej bić, ale nie z radości. Po chwili jestem już pewna. Nie ma go. Coś się, kurwa, stało. Próbuję połączyć się z lotniskowym wi-fi. Każdy, kto kiedyś próbował korzystać z jakiegokolwiek ogólnodostępnego wi-fi, wie, jakie mam szanse, żeby szybko się zalogować i dostać do wiadomości. Nikłe. W końcu mi się udaje. Mój wtedy jeszcze nie-mąż, jak zwykle oszczędny w słowach, pisze mi, że będzie później, żebym się nie martwiła i on dojedzie. Gdy udaje mi się do niego dodzwonić, okazuje się, że o świcie w Meknes nie było żadnej taksówki, nie dojechał na pociąg. Nooo serio?! Ja tu, cholera jasna, z Polski, 5 tysięcy kilometrów zrobiłam, a on taksówki nie znalazł?! Na piechotę trzeba było iść od 3 rano!
Gdy już rozmawiamy normalnie, okazuje się, że oprócz tego, że się spóźnił na pociąg, nie podjął zbyt logicznej decyzji. Działał w emocjach, niech mu będzie. Żeby nie czekać 2 godziny na kolejny pociąg, pojechał na dworzec autobusowy. Autobus był szybko. Tylko w trakcie wyszło, że pociąg z Meknesu do Marrakeszu jedzie 6 godzin. A autobus… 12? Jakoś tak. Więc on przyjedzie, ale bardziej wieczorem. A jest obecnie trochę po południu.
Przebiega mi dreszcz po plecach, strząsam z siebie wkurwienie i nutkę niepewności, i idę do kiosku na lotnisku. Mam ze sobą marokańską kartę do telefonu. Proszę sprzedawcę, żeby sprawdził, czy nadal jest aktywna i doładował mi ją. Z Internetem w kieszeni mogę ruszać na Marrakesz.
Taxi, 3fak
Pierwszy etap to taksówka. Wiem, ile powinna kosztować. Fixed price to 100 dirhamów. Mnie już tak niesie dopamina, że nie zamierzam zapłacić więcej niż 70. Wiesz, jest ciepło. Gorąco wręcz. Temperatura dobija do 28 stopni. Moja spódnica powiewa za mną. Świeżo zrobiony blond dodaje animuszu. Teraz to już się nawet cieszę, że jestem sama. Mam niepowtarzalną okazję sprawdzić się w starciu z taksówkarzami żerującymi na turystach.
Podchodzę do długiego ogonka piaskowo-żółtych samochodów, jednej z wizytówek Marrakeszu, witam się jak rasowa Maghribia, Salam 3likom, labas? I się zaczyna. Bardzo chcę zapłacić 70 dirhamów zamiast 100 i udowodnić im, że co nieco o marokańskich targach to ja wiem. Jest zabawnie, ale idzie mi średnio. Jeden z kierowców mówi, że zawiezie mnie za buziaka i natychmiast relacjonuje rozmowę kolegom. Wyłapuję słowo busa (buziak właśnie) i wcinam się do ich rozmowy. Jest naprawdę fajnie. I jest mi to doświadczenie bardzo potrzebne. W końcu jadę z jednym z kierowców do wynajętego mieszkania. Rozmawiamy trochę po angielsku, pan zanosi mi walizkę na piętro i w ogóle jest super uprzejmy. Na końcu mówię do niego: Lahfdak, co jest w Maroku wybitnie męskim wyrażeniem wdzięczności, używanym wyłącznie między mężczyznami. Więc znowu jest śmiesznie. Jest taki dobry międzyludzki przepływ emocji.
Jest słońce. Jest Maroko. Jest pięknie.
Za co ten napiwek?
Do mieszkania prowadzi mnie mężczyzna, który nie mówi słowa po angielsku. Daje mi klucze, pokazuje pokoje, a potem uparcie wskazuje na kartkę, na której napisane jest coś po francusku. Wybacz, drogi panie, nie znam francuskiego. Po kilku próbach i przesuwaniu kartki z prawa na lewo na stoliku w końcu wychodzi. Gdy później opowiadam Nouamane’owi tą historię, zaczyna się śmiać i mówi mi, że na kartce napisane jest napiwek. Zastanawiam się wtedy bardzo mocno, za co miałabym ten napiwek zapłacić, bo chyba nie za podanie mi kluczy.
Mieszkanie jest takie, jak większość w Maroku. Duży salon, kanapy sddari, niezbyt lśniąca czystością kuchnia. I duży prysznic (to akurat niesamowicie nietypowe w marokańskich mieszkaniach). Nie mogę się doczekać, kiedy razem zrobimy tam hammam. Rozglądam się, ściągam rajstopy (w Polsce zima! A może zdjęłam je już na lotnisku?), z powrotem nakładam trampki i wychodzę między zalane słońcem, pomarańczowe ulice Marrakeszu.
Jeszcze więcej dopaminy!
Czuję, jak mi krew płynie w żyłach. Moja głowa jest tak pełna bodźców, że nie ma w niej miejsca nawet na jedną myśl. Nie dotykam stopami chodnika. Niesie mnie wolność i dzika radość. Samochody, zatrzęsienie samochodów i jeszcze więcej skuterów i motorów, których gwizd i rzężenie wiruje wokół. Z gęsto rozsianych lokalnych restauracji unosi się zapach standardowej mieszanki przypraw i gwar rozmów. Ludzie siedzą na kolorowych, plastikowych krzesłach. Co kilkadziesiąt metrów słyszę zaczepki, ale tym razem wyjątkowo miłe. A może to tylko ja mam taki nastrój.
Idę w kierunku dworca autobusowego. Po drodze uświadamiam sobie, że nie pamiętam adresu mieszkania. Na szczęście uratuje mnie potwierdzenie rezerwacji z bookingu. W okolicy dworca pierwszy raz kupuję cokolwiek, używając darijy. Truskawki. Obok straganu zaczepia mnie chłopak, który chce mnie zaprowadzić na miejsce. Przechodząc przez ulicę, tym razem wyjątkowo na przejściu dla pieszych, zauważam mojego nie-męża. Uśmiecha się do mnie i gestami komunikuje z chłopakiem, który mi towarzyszył. Ten życzy mi wszystkiego dobrego, a ja spokojnym krokiem, z coraz szerszym uśmiechem idę w stronę Nouamane’a.
Wygląda na zmęczonego. Sponiewierał go ten autobus. Przeprasza mnie, że nie tak to miało wyglądać, że chciał z kwiatami na lotnisku czekać. Ja się śmieję w głos, bo to nie jest człowiek, który przychodzi z kwiatami. Sprawdzam, ile warstw ubrań ma na sobie. Dużo więcej niż ja. Pamiętasz moje trampki? Pięty mam już tak obtarte, że nie płaczę z bólu wyłącznie dlatego, że jestem w Maroku. Siadam na pierwszej napotkanej ławce, próbuję ochronić pięty chusteczkami higienicznymi, ale to pomaga jak umarłemu kadzidło. Więc w końcu zsuwam trampki, przydeptuję ich pięty i resztę drogi pokonuję, klapiąc gumowymi podeszwami conversów. Świeci słońce. On idzie obok mnie, trzyma mnie za rękę. Spódnica powiewa za mną. I jemy truskawki.
Jest 8 marca 2021
Ląduję w Tangierze. Gdy widzę miasto z samolotu, zaczynam płakać, że jednak się udało. To była zdecydowanie moja najtrudniejsza podróż do Maroka. Ale od początku.
Poleciałam do Polski zarejestrować małżeństwo. Potrzebowałam nowego paszportu, nie mogłam więc lecieć z powrotem natychmiast. A na granicy znowu robiło się gorąco. Maroko zamykało połączenia z kolejnymi krajami. W czasie, gdy kupowałam bilety, opublikowano informację o zawieszeniu kolejnych lotów. Wiedziałam, że muszę działać szybko, żeby dostać się do Maroka przed kolejnym zamknięciem na cztery spusty. Przed wylotem miałam do załatwienia masę rzeczy, lekarza, trochę dokumentów, test, wyjazd do Olsztyna. Funkcjonowałam na oparach. Byłam skrajnie zmęczona. Jedynym krajem, przez który można było wlecieć do Maroka pozostała Hiszpania. Ale z Polski praktycznie nie było lotów do Hiszpanii. Z pomocą przyjaciółki zdecydowałam się na lot z Berlina. Przesiadka w Madrycie. Problem? Mieszkam pod przeciwną granicą Polski. Do przejechania miałam całą Północ.
Z Berlina na wariackich papierach
Pakuję się w małą walizkę. Chyba. W Maroku jest ciepło, choć nie tak jak rok wcześniej w Marrakeszu. W Polsce jest zimno. Prawie tak samo jak rok temu w Warszawie. Bardzo nie chcę zakładać ciepłej kurtki, bo do niczego mi nie będzie później potrzebna. Więc kończę ubrana w największą liczbę warstw, jaką w życiu na sobie miałam.
Nad ranem wyjazd na pociąg do Elbląga, milion godzin w pociągu do Szczecina, kawa z Iwonką, która pomogła mi ogarnąć fakt istnienia lotniska w Berlinie, bus do Berlina, lot do Madrytu. Ta część podróży mija szybko na nieprzerwanej rozmowie, aż w gardle zaschnie. Lecimy razem z Anią, którą poznałam przez Insta. Rozdzielamy się następnego dnia w hotelu. W Madrycie czeka na nas lotnisko wielkości miasta. Potem hotel i bardzo krótka noc. Wyłączam budzik. Nie wstaję na hotelowego busa. I to jest wyznacznik mojego zmęczenia. Gdy mam coś ważnego, funkcjonuję jak robot. Nie ma opcji, że zaśpię na ważny moment. Wtedy zaspałam.
Zawieź mnie na Barajas!
Ogarniam się biegiem, wychodzę na zewnątrz. Jest nadal ciemno jak cholera. Robię kilka kroków w prawo, w lewo, czuję, że kompletnie nie wiem, gdzie jestem. I błogosławię technologię. I darmowy roaming w UE. Zamawiam taksówkę z freenow, docieram na lotnisko na tyle wcześnie, że jeszcze mam czas na kawę z automatu przed boardingiem. Aaaa! Przy nadawaniu bagażu muszę okazać dokument uprawniający mnie do wlotu do Maroka. Wyciągam akt ślubu, z roztargnienia i niewyspania podaję pracownicy dokument po arabsku. Ta rozkłada ręce i obie zaczynamy się śmiać. Grzebię w teczce, na kontuarze ląduje akt ślubu w alfabecie, który obie jesteśmy w stanie przeczytać.
Czekam na boarding i zaczynam czuć się dobrze. Słyszę marokańską dariję wokół siebie. Patrzę na ludzi, którzy przez ubiór i sposób zachowania wyglądają tak znajomo, przypominają mi dom. Start samolotu zaczyna się od modlitwy o bezpieczną podróż puszczoną na ekranach. To zwyczajny element w samolotach AirArabia. Lot jest raczej krótki. Zanim się zmęczę siedzeniem, schodzimy do lądowania. Cieszę się niesamowicie. Ustępuje stres ostatnich dni, odpycham zmęczenie. Niebo jest piękne tego dnia, więc dużo go nagrywam. Gdy widzę Tangier z góry, łzy mi się cisną do oczu. Ciężko się funkcjonuje przez kilka dni z rzędu na wysokich emocjach.
A tymczasem w Tangierze…
Na granicy idzie sprawnie, choć mam inne nazwisko w akcie ślubu i w paszporcie. Panowie nie robią problemów. Nie wiem, jak to się dzieje, że wychodzę z samolotu na początku, a przez kontrolę paszportową przechodzę prawie ostatnia. Mąż mówi mi, że już się martwił, czy coś się stało. Tym razem na lotnisku był co najmniej 2 godziny przede mną.
W ciągu dnia dostaję wiadomość od koleżanki. Maroko właśnie ogłosił zakaz wlotu dla Polaków, który zaczyna obowiązywać tego samego dnia o 23.00. 12 godzin po tym, jak ja przekroczyłam marokańską granicę. Czyli jednak intuicja mnie nie zawiodła. Co tydzień tego samego dnia wjeżdżały nowe obostrzenia i tak było tym razem. Opłacało się żyć na wariackich papierach przez kilka dni, żeby teraz już się nie martwić.
Mieszkanie mamy wynajęte blisko bulwaru, ale zanim trafiamy do niego, idziemy na kawę. Kahwa nss nss (kawa pół na pół z mlekiem) to mój marokański niezbędnik. Kawa to zawsze mój niezbędnik, ale tam życie bez kawiarni jest takie jakieś niepełne. Jest słonecznie, a ja bardzo chcę po prostu usiąść i wyciągnąć nogi. Z resztą, jak się dowiaduję, do mieszkania nie ma się co spieszyć, bo ładny jest w nim tylko widok. No i sypialnia. Ale reszta woła o pomstę do nieba. Zostaniemy tam tylko jedną noc, żebym odpoczęła, a na następnych kilka dni wynajmiemy coś innego. Cieszę się, bo to mój pierwszy raz w Tangierze.
… ambasada wzywa
Okazuje się jednak, że Tangieru nie zobaczę. Przy słonecznym stoliku i nss nss Nouamane odbiera telefon. Kobieta w słuchawce męczy się, rozmawiając po francusku, a gdy słyszy, że mój mąż po angielsku prosi mnie o zapisanie czegoś, z ulgą i radością przechodzi na ten właśnie język. Za 3 dni ma on się pojawić w ambasadzie w Rabacie, żeby złożyć dokumenty o wizę. Jak możesz się domyślić, Moroccan Prince nie ma przygotowanych żadnych dokumentów, a następnego dnia musimy wracać do Meknesu, żeby zrobił teczkę i z kolei później pojechał do Rabatu. Terminowi w ambasadzie się nie odmawia. Nie w czasie korona-wiadomo-czego. Smutno mi trochę. Chciałam zobaczyć to miasto na wyciągnięcie ręki od Europy. Zadowalam się wieczornym spacerem przy bulwarze i widokiem białej mediny z daleka. Kiedyś nadrobię wizytę w Tangierze.
Przez te kilka godzin dowiedziałam się, że Tangier jest dużo bardziej wyzwolony, niż marokańskie miasta, które znam. Że mini spódniczka albo szorty na marokańskich nogach przejdą tam bez większych emocji. Że na ulicach szerzy się coś, co na własny użytek nazwałam soft prostytucją (dziewczyny żyją z tego, że spotykają się z kilkoma facetami jednocześnie, którzy fundują im prezenty i kolacje, a łapani są na haczyk na skrzyżowaniach modnych ulic, po których taka panna przechadza się w tę i we w tę, zatrzymuje się przy niej dużo drogo wyglądających samochodów, a ona daje swój numer telefonu „wybrańcom”). Obserwuję to zjawisko z okna restauracji, w której światła są już zgaszone, bo trwa godzina policyjna, ale jemy w niej kolację, jak wielu innych, i odbywamy jedną z najlepszych rozmów w naszym dotychczasowym życiu.