Podróże

Tam, gdzie kończy się droga. Moja podróż na Saharę

Film, który zaprowadził mnie na pustynię

Marzyłam o Saharze. I pojechałam na Saharę. Obserwować pustynne wydmy i odpoczywające wielbłądy z brzegu basenu. Uwierzysz, że na Saharze znalazłam się przez film? Znowu przez film.

W filmie widziałam Ogród Majorelle w Marrakeszu. W filmie też zobaczyłam marokańską Saharę – największą pustynię na świecie z tak rozgwieżdżonym niebem, jakiego nie potrafiłabym sobie nawet wyobrazić. No dobra, największą gorącą pustynię na świecie. Jednak nie oszukujmy się, bez „gorącą” brzmi bardziej doniośle.

Co to był za film? Wstyd się przyznać, bo jego warstwa fabularna jest tak żenująca, no ale… Głęboki wydech. „Kobiety mafii”.
W „Kobietach mafii” jedna z bohaterek znalazła się w Maroku, a po serii „bardzo realnych” wypadków trafiła na Saharę, gdzie wylądowała w ramionach pięknego Araba i pod nocnym pustynnym niebem wypowiedziała szahadę bez zająknięcia, jakby płynnie posługiwała się arabskim. A w sumie nawet nie wiedziała, co mówi. Więc chyba się nie liczy.

Wybaczcie mi, że moje rozemocjonowane serce przepadło w tym banale, no ale przepadło. Patrzyłam na ten obrazek i myślałam, że ja teeeeż tak chcę. Chcę obudzić się w namiocie na pustyni, chcę nosić turban jak Saharawia i patrzeć w gwiazdy. W taką ilość gwiazd, jakiej wcześniej nigdy nie widziałam.

kobieta i mężczyzna na pustyni w Maroku Merzouga

Gdy marzenie wydaje się nierealne

Dosyć długo ta podróż wydawała mi się mało realna. Bo to daleko, pod granicą z Algierią. Bo myślałam, że noc w desert camp kosztuje miliony monet. I że w ogóle to wszystko będzie ciężko ogarnąć.

Sprawdzaliśmy oferty wycieczek zorganizowanych. Wyglądały one raczej jak program tortur, a nie plan na przygodę. Pogadałam z kolegą, który pracuje w agencji turystycznej i zgodnie stwierdziliśmy, że ja umrę lub kogoś zabiję na takiej wycieczce. Bo ja lubię wolno, w moim tempie. Bo ja chcę doświadczać i przeżywać, a nie odhaczać punkty. 

Jak wygląda przykładowy program wycieczki zorganizowanej? Noc w autobusie, posiłki w hotelu, przejażdżka wielbłądami po pustyni, kolacja, ognisko, muzyka na żywo, nocleg, dzień w autobusie. Albo trasa Meknes – Merzouga – Warzazat – Marrakesz – Meknes w 3 dni. Jakieś 1500 km w autobusie w 3 dni. To nie dla mnie.

Zaczęłam więc sprawdzać, co, jak i za ile. I okazało się, że można. Całkowicie na własną rękę i w dodatku bez samochodu. Jak? Sprawdź mój przewodnik.

👉 [LINK: Sahara w Maroku (Merzouga) na własną rękę – kompletny przewodnik]

Parking wielbłądów, proszę państwa.

Poranek, który pachniał ciszą

Nasz hotel znajdował się w wiosce Hassi Labied kilka kilometrów od najbardziej popularnej Merzougi i było to najwspanialsze miejsce, w jakim dotychczas nocowałam w Maroku. Wybór doskonały. Basen, przestronny pokój z wyjściem na taras, piękne patio, widok na pustynię i parking wielbłądów.

Gdy przeczytałam w jakimś opisie „parking wielbłądów”, pomyślałam, że to jakieś niefortunne tłumaczenie. Parking wielbłądów, no jeszcze czego. Ale przyjechaliśmy o świcie do hotelu i naprawdę przed oczami miałam mnóstwo wielbłądów, a za nimi tylko pustynię.

Ale wiecie, co było najlepsze? Hassan. Gospodarz, który sprawił, że poczułam się doskonale. Gotował świeże posiłki, z uśmiechem podawał kolejne dzbanki kawy, dbał o nas tak, że trudno było uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

W Dar Marhaba naprawdę odpoczęłam. Poczułam się jak w bajce. Nie wierzyłam, że w moim życiu może być jeszcze piękniej, a okazało się, że może. Myślę, że to zasługa natury, ciszy, braku ludzi.

Wspominam pierwszy poranek na pustyni i zalewa mnie błogostan, który wtedy czułam.
Wschód słońca nad wydmami, które wyglądają jak szczyty gór.
Słońce lekko piekące skórę, gdy jedliśmy śniadanie koło 13.
Nogi wyciągnięte przed siebie.
Filiżanka kawy w dłoni.
Ramię najlepszego męża ever, na którym opieram głowę.

Mała przygoda w Merzoudze

Na nocleg wybraliśmy Hassi Labied, nie do końca będąc świadomym, że to naprawdę maleńka miejscowość. Ale to okazało się w niej najlepsze.

Kilkanaście ulic, jeden otwarty sklepik, zwykłe życie wokół, bawiące się dzieci, domy z gliny mieszanej ze słomą, kolorowe drzwi, a nocą nieprzenikniona ciemność, niezmącona żadną miejską łuną z oddali, żadną latarnią. Tam, wracając po zmroku do naszego daru, chyba pierwszy raz w życiu nie byłam w stanie w ciemności zobaczyć wyciągniętej przed siebie ręki. Dzięki temu, że było aż tak lokalnie, mogliśmy poczuć się jak prawdziwi goście, nie jak klienci. I tak się czuliśmy.

Dar Marhaba – doskonałe miejsce na nocleg

Chcieliśmy jednak zobaczyć Merzougę. Pojechaliśmy trochę pochodzić, zrobić zdjęcia, zjeść tajin w spelunce. I zostaliśmy zatrzymani przez policję za brak maseczek.

Panie policjancie…

– Dokumenty. Nie macie maseczek.
Chyba żartujesz. Tu nikt nie ma maseczek.
– Proszę dokumenty. Obowiązek noszenia maseczek nadal obowiązuje.

Po zlustrowaniu mojego paszportu dostałam go z powrotem. Ja płacić nie muszę, nie jestem Marokanką (kolejna eksplozja mózgu). Mój mąż – 300 dirhamów. Zaczął się śmiać, że nie ma zamiaru za nic płacić. Policjant powiedział, że w takim razie wypisuje mandat.

„Marhba, wypisuj”.

Na to policjant się zmieszał, zaczął coś grzebać, przewracać kartki w notatniku. Mężu zaczyna jeszcze raz:
„Tak traktujecie tu turystów? Nikt nie nosi maski. Uważasz, że to w porządku wystawiać mi mandat tylko dlatego, że nie jestem stąd?’.

No i policjant zbastował. Kazał nam iść do sklepu po maseczki. A w sklepie dowiedzieliśmy się, że policja zatrzymuje tylko osoby spoza okolicy, że w ogóle nie czepia się miejscowych. I że im bardzo przykro, że to nas spotkało, bo ludziom w wiosce zależy na dobrej opinii turystów, a nie wspomnieniach zapłaty 300 dh, które poszły w kieszeń policjanta. Bo przecież nie do skarbu państwa. 

Noc, która wyglądała jak z filmu

Spędziliśmy też noc w obozie na Saharze, który nie kosztował miliona monet, a wyglądał prawie jak z „Seksu w Wielkim Mieście”. Oczywiście są takie, które kosztują ponad 1000 zł za noc. Są takie, do których bym się brzydziła wejść. I są pośrednie. My wybraliśmy opcję pośrednią, która spełniła moje oczekiwania na 100%. No może oprócz śniadania, które za świeże nie było. Za to zrekompensowali kolacją.

Droga przez wydmy

A jak dotarliśmy do naszego obozu? Na wielbłądach. Wsadzili nas na nie i heja. Przed siebie.

Przez dwie godziny zagłębialiśmy się coraz bardziej w wydmy, widząc wokół siebie tylko piach i niebo. Wsiadając na wielbłąda, nie ufałam mu wcale. Byłam spięta, najlepiej przykleiłabym się do siodła na super glue.

Z czasem zaczęłam czuć jego rytm.
Przyszedł spokój i swoboda.
Z tym spokojem chłonęłam ogrom i piękno tego, co mnie otacza. Subhanallah.

Gdy zapytaliśmy przewodnika, skąd zna drogę, odpowiedział beztrosko:
— Po starych śladach wielbłądów.

kobieta na pustyni oczy kobiety w chuście

Zachód słońca, który pamięta się całe życie

I szedł krok za krokiem przed siebie, aż zaczął zbliżać się zachód słońca i wysłał nas na wysoką wydmę, aby stamtąd podziwiać ten majestatyczny pokaz.

W tamtym momencie najpiękniejszy nie był zachód słońca.
Najpiękniejsza była nasza radość, dziecięca, niczym niezmącona.
I niedowierzanie, że naprawdę tu jesteśmy. Razem.
Kolejny raz, pytając siebie, jak to możliwe i dziękując Bogu, że tak splótł nasze ścieżki.

Noc, gwiazdy… i mała katastrofa

Obóz oświetlony ciepłym blaskiem latarni czarował i zabierał w świat baśni tysiąca i jednej nocy. Herbata z miętą, ognisko, melodia bębnów, która wprowadza w trans. I gwiazdy. Mnóstwo gwiazd. 

A po tym wszystkim kłótnia, foch z przytupem, oboje obrażeni na cały świat. Uwierzysz? Mogłabym o tym nie mówić, ale takie jest życie.

Kiedy wszystko wydaje się idealne, coś musi się %!@gf$#. Żeby potem znowu mogło być idealnie.

I rano było.
Kawa wypita na piachu, pustynne żuki, wielkie i czarne, zagrzebujące się w głąb piaszczystej powierzchni, śmiech podczas upadków na sandboardzie…

A potem zrobiło się zbyt gorąco, żeby wytrzymać, zapakowaliśmy swoje rzeczy i pojechaliśmy dżipem przez pustynię. Fajnie było? Dzięki, ale nie. Oboje byliśmy zieloni od wrażeń i z trudem zatrzymaliśmy zawartość żołądków w środku. Kierowca zawiózł nas do hotelu, gdzie czekał basen, leżaki, przepyszny obiad i ostatnie popołudnie na największej pustyni świata. A ja powtarzałam sobie w głowie, jak piękne jest moje życie.

kobieta i mężczyzna para spaceruje wśród palm, śmiejąc się

Lekcje z Sahary

Kiedy dziś myślę o tej pustyni, widzę już mniej piasku, a więcej siebie — tej mnie, która wtedy jechała w stronę Erg Chebbi z głową pełną lęków, oczekiwań i wyobrażeń, które rozsypywały się po kolei jak ziarenka piasku zsunięte z dłoni. Sahara zostawiła we mnie jakiś rodzaj cichej odwagi — takiej, która nie krzyczy, tylko sprawia, że łatwiej oddycha się światem, nawet wtedy, gdy coś idzie nie po twojej myśli.

Bo pustynia jest mistrzynią przypominania, że człowiek nie kontroluje niczego poza tym, jak stawia kolejny krok. Że czasem trzeba zgubić drogę, żeby pozwolić się zaprowadzić tam, gdzie życie i tak od dawna próbowało nas wysłać.
I że upał południa, który natychmiast wysuszał kropelki potu, bywa właśnie tym, co później najlepiej pamiętamy: dowodem, że byliśmy naprawdę, że czuliśmy wszystko na sto procent.

Kiedy wracaliśmy z Merzougi, miałam wrażenie, że zostawiam za sobą miejsce, które nie potrzebuje mnie zapamiętać — ale ja będę wracać do niego długo. Do cienia wielbłąda na piasku. Do tego światła o zachodzie, jak pomarańczowy oddech świata.
I do tej lekcji, że czasem najważniejsze podróże zaczynają się wtedy, kiedy odpuszczamy plan i pozwalamy sobie… po prostu być.

Jeśli podoba ci się to, co robię i lubisz moje teksty, możesz postawić mi wirtualną kawę. Dzięki temu wspierasz moje działania na blogu i dajesz możliwość pisać więcej. Dziękuję!

wirtualna kawa buycoffee.to blondynka w maroku